Przy pierwszym kontakcie ze sztuką Anety Grzeszykowskiej trudno uniknąć swoistego efektu powierzchniowego – narzucającego się przekonania, że istota tych prac tkwi w ich zewnętrznej warstwie oraz że wzrok jest uprzywilejowanym zmysłem ich recepcji. Jednak nic bardziej mylnego: dopiero po chwili musimy zdać sobie sprawę, że praktyka artystyczna Grzeszykowskiej nie ma w sobie wiele z postmodernistycznej zabawy obrazami (nawet w jej krytycznym rozumieniu), lecz że jest podszyta czymś ciemniejszym, jakimś niepokojącym pęknięciem każącym szukać sensu nie na samej powierzchni obrazów, ale właśnie w miejscach jej nieciągłości, tam gdzie owo podszycie ujawnia swoją obecność, naznaczając ich zmysłową naoczność piętnem niesamowitego.
Krzysztof Pijarski (fragment eseju z książki)